Cztery minuty wystarczyły polskiemu ministrowi spraw zagranicznych, by poruszyć świat i sprostować kłamstwa rosyjskiej propagandy. Zresztą właśnie lapidarność i błyskotliwość cechowała mówców, których wystąpienia przeszły do historii.
W drugą rocznicę napaści Rosji na Ukrainę w Radzie Bezpieczeństwa ONZ doszło do debaty, która miała nieoczekiwany przebieg. Najpierw rosyjski ambasador Wasilij Niebienzja przedstawił punkt widzenia swojego rządu na sprawę Ukrainy. Powtarzał znane od dawna frazesy o faszystowskim reżimie w Kijowie, o neokolonialistycznej polityce USA jako przyczyny wojny czy też o rzekomej polskiej agresji na Związek Radziecki podczas II wojny światowej.
Jednak dopiero wystąpienie polskiego ministra spraw zagranicznych Radosława Sikorskiego przyciągnęło uwagę całego świata. W czterominutowym, spontanicznie przygotowanym przemówieniu wypunktował wszystkie kłamstwa rosyjskiego dyplomaty.
Język niewyparzony, ale przekonujący
– On [Niebienzja – red.] nazywa Ukrainę klientem Zachodu. W rzeczywistości Kijów walczy, by być niepodległy (…). On nazywa ich nazistami. Cóż, ich prezydent jest Żydem, ich minister obrony muzułmaninem i nie mają więźniów politycznych. On mówi, że Ukraina tapla się w korupcji. Cóż, Aleksiej Nawalny udokumentował, jak czysty i pełny uczciwości jest jego kraj. On obwinia o wojnę neokolonializm USA. W rzeczywistości to Rosja próbowała eksterminować Ukrainę w XIX w., potem robili to bolszewicy, a teraz mamy trzecią próbę – mówił Sikorski.
Polski minister przypomniał też, że to Związek Radziecki razem z hitlerowskimi Niemcami najechał Polskę w 1939 r., a nie odwrotnie. – Urządzili nawet wspólną paradę zwycięstwa 22 września – przypomniał Sikorski o niewygodnym dziś dla Rosji fakcie defilady w Brześciu. Po czym ponownie sięgnął do historii, zaprzeczając twierdzeniu, jakoby Rosja zawsze tylko odpierała agresję. – Co robiły rosyjskie oddziały u bram Warszawy w sierpniu 1920 roku? Czy były tam na wycieczce krajoznawczej? – ironizował Sikorski.
Wprawdzie agencja prasowa Bloomberg nazwała język ministra niewyparzonym, ale też pochwaliła go za pewność siebie i poczucie humoru. Znany amerykański historyk Timothy Snyder napisał na portalu X (dawniej Twitter): Znajomość historii pomaga. Daje poczucie godności i pewności siebie wobec propagandy wojny i ludobójstwa. Sikorski demonstruje to tutaj, w ONZ. A były premier Szwecji Carl Bildt ocenił, że to wystąpienie Radka Sikorskiego w Radzie Bezpieczeństwa ONZ będzie klasykiem. Po nim nie zostało wiele z Rosji.
Jak przyznał dziennikarzom sam Sikorski kilka dni później, odebrał podziękowania za swoją ripostę od amerykańskiego sekretarza stanu Anthony’ego Blinkena. – Amerykanie uznali, że było to konieczne, bo debacie przyglądały się kraje globalnego Południa. Usłyszały, że wojna w Ukrainie jest kolonialną wojną Rosji i usłyszały to od kraju, który nie był kolonizatorem – mówił Sikorski, podkreślając, że w ten sposób sympatia krajów Południa, które mogą być mniej zorientowane w historii Europy, może teraz przejść na stronę Ukrainy.
Mistrzom wystarczy kwadrans
Wystąpienie Sikorskiego w ONZ przywodzi na myśl niektóre znane przemówienia z przeszłości, których autorzy w ciągu zaledwie kilku– kilkunastu minut potrafili sprawić, że świat wstrzymywał oddech z wrażenia. Zazwyczaj było to kwestią właściwego doboru argumentów, błyskotliwie skonstruowanych fraz i doskonałej znajomości realiów, wśród których żyli słuchacze wystąpień. Osiągali tym znacznie lepsze efekty niż autorzy długich napuszonych tyrad.
Szesnaście minut trwało wystąpienie Martina Luthera Kinga, znane jako „I have a dream”. Pastor mówił o przykładach dyskryminacji rasowej w USA, domagał się pełnego równouprawnienia obywateli bez względu na kolor skóry. Stwierdził: Mam marzenie, że pewnego dnia na czerwonych wzgórzach Georgii synowie byłych niewolników i synowie byłych właścicieli niewolników usiądą razem przy stole braterstwa. Rok po tym wystąpieniu King otrzymał pokojową Nagrodę Nobla.
Dziesięć minut wystarczyło Johnowi F. Kennedy’emu, by wzbudzić owacje tłumów słuchających go w Berlinie Zachodnim. I to nie tylko dlatego, że powiedział: Ich bin ein Berliner. Zagraniczny gość zawsze robi dobre wrażenie, gdy nauczy się kilku słów w miejscowym języku, ale tym razem chodziło o coś więcej. Zachodni berlińczycy żyli wówczas dość komfortowo, ale w strachu, jakby w oblężonej twierdzy. Kennedy zapewnił, że nie zostawi ich na pastwę losu wobec otaczającego ich nieprzyjaznego świata za murem. Stwierdził też, że właśnie owa zapora dzieląca miasto jest dowodem na porażkę systemu komunistycznego. – Demokracja nie jest idealna, ale my nigdy nie musieliśmy budować muru, by trzymać naszych obywateli na uwięzi, aby zapobiegać ich ucieczkom – mówił Kennedy. I dodał, że nastąpi kiedyś dzień zjednoczenia Berlina i niemieckiego narodu. Nie pomylił się.
Tylko pięciu minut potrzebował dominikanin o. Ludwik Wiśniewski, by poruszyć całą Polskę. Podczas pogrzebu zamordowanego prezydenta Gdańska Pawła Adamowicza nawoływał do porzucenia języka nienawiści i pogardy, prowokujących zbrodnie. – Człowiek budujący swoją karierę na kłamstwie nie może pełnić wysokich funkcji w naszym kraju – stwierdził Wiśniewski, choć nie wskazał konkretnych nazwisk. I podobnie jak Kennedy w Berlinie przypomniał, że wolność jest wartością bezcenną, a to właśnie z Gdańska taki wolnościowy przekaz wychodził – czy to podczas obrony Westerplatte czy wtedy, gdy rodził się ruch „Solidarności”.
Nicolae Ceausescu w listopadzie 1989 r. przemawiał na zjeździe Rumuńskiej Partii Komunistycznej przez około 11 godzin. Wprawdzie partyjni towarzysze wybrali go wtedy na przewodniczącego na kolejne pięć lat, ale puste frazesy ostatecznie rozwścieczyły naród. Kika tygodni później dyktator został stracony.
Może warto, niczym Juliusz Cezar, ćwiczyć lapidarność stylu?
Paweł Rochowicz
Sledź nas na: